Kiedy normalny człowiek, w normalnym kraju ma ochotę na świeżą krewetkę, czy przegrzebka, to idzie do sklepu i sobie je kupuje. U nas, choć kraj oblany jest z każdej strony wodą, owoców morza niezamrożonych nie posiadamy. Możemy sobie kupić islandzki zamrożony „miał” krewetkowy, albo sporych rozmiarów krewetki z Bangladeszu, zaś sprawa braku świeżych przegrzebek na Islandii owiana jest w ogóle jakąś niezrozumiałą dla nas tajemnicą. Gdyby tych problemów było mało, to któregoś dnia zamarzyliśmy o zdobyciu muszli po przegrzebkach, by zrealizować jedno z naszych zdjęć kulinarnych. Ohoho! Pomyśleliśmy jakoś sobie, może mylnie, że choć maleńkie i zamrożone, ale jakieś przegrzebki w sklepach są, więc gdzieś muszą być po nich muszle. Wszelkie poszukiwania wskazywały jednak, że pływają one chyba „golutkie”, bez muszli, od razu w lodzie i pakowane w torebki.
Musieliśmy zmienić strategię. Trzeba ruszyć w morze. Wykupienie kwoty połowowej, jak i nabycie kutra rybackiego nie wchodziło w grę. Okazało się natomiast, że choć cały islandzki rynek świeżych owoców morza nie posiada, to turyści mogą jeść świeżo złowione skarby prosto z sieci. Najpierw musieliśmy wprawdzie przejechać 200 km drogą lądową, potem kupić dość drogie bilety na tę atrakcję, ale czasem nie ma wyjścia – hobby i blogowanie zobowiązuje :) Musieliśmy wreszcie poznać smak prawdziwych, świeżych owoców morza i zdobyć te cholerne muszle!
Był to naprawdę miło i smacznie spędzony czas. Pływaliśmy po zatoce Breiðafjörður, między mnóstwem wysepek zawładniętych przez przeróżne gatunki ptaków. Widzieliśmy maskonury, kormorany, a przede wszystkim orły bieliki, tak bardzo rzadkie obecnie na Islandii. Zarzucone na początku rejsu sieci, po wyciągnięciu pełne były jeży morskich, przegrzebek, rozgwiazd i krabów. Zawartość sieci od razu trafiła na stół, przy którym wszyscy się zebraliśmy, by posłuchać wskazówek przewodnika jak należy otwierać, czyścić i jeść te stworzenia. Kto odważniejszy, chwytał za nóż i nie czekając, aż przewodnik poda gotowego skorupiaka, sam sobie otwierał i zajadał. My też. W końcu po to tam pojechaliśmy – uczyć się. Smak morza, który ma wyciągnięty prosto z wody jeż morski, czy przegrzebek, jest nie do opisania. Takiemu „daniu” nie trzeba nic więcej, by smakowało najlepiej. No, może odrobinka cytryny, o którą oczywiście firma nie zapomniała zadbać.
Nasyceni wspaniałymi, świeżutkimi do bólu owocami morza wracaliśmy do domu prawie milcząc, starając się delektować jeszcze do ostatka smakiem, który został nam gdzieś w głowach. Trzeba było zapamiętać tę chwilę, bo szybko nie powróci. Na moich kolanach zaś spoczywała torba długo wyczekiwanych pustych muszli po przegrzebkach…
Skomentuj