Na samym początku mojej znajomości z Jolą, kiedy jeszcze nie byliśmy parą, a jedynie dwójką nadmiernie rozmawiających przez wiele godzin dziennie osób, uraczyłem ją historią, która nieszczególnie stanowiła o moim męstwie. Według różnych źródeł, mężczyzna podczas zapoznawania ewentualnej wybranki, winien jawić się jej jako bohaterski rycerz na białym koniu, który, najlepiej pachnąc Old Spicem, przemierza dzielnie góry i stepy, walcząc ze smokami, czy innym takim wrednym badziewiem. Ja Joli opowiedziałem historię, jak to szedłem przez Ogród Saski w Warszawie i zostałem zaatakowany przez kaczkę. Na moją obronę chciałbym dodać, że musiał to być jakiś zmutowany po Czarnobylu gigantyczny kaczor ze wściekłym żółtym dziobem. Była to jedna z groźniejszych sytuacji w moim życiu, nie licząc konia, który chciał mnie zamordować w okolicach Þingeyri na Zachodnich Fiordach. Moje niezbyt bohaterskie starcie z rzeczoną rozwścieczoną parkową kaczką płci męskiej na całe szczęście nie spowodowało u mnie uszczerbku na zdrowiu, choć na jakiś czas pozostawiło skazę na mojej dumie. Jola jakoś nie zraziła się do mnie, mimo mojego godnego politowania poniżającego pojedynku z drobiem żywym. Wspominam o tym fakcie, żeby uzmysłowić Wam, że odwaga może być oceniana na podstawie wielu czynników i incydent z kaczką nie powinien rzutować na całkowitą ocenę mojej odwagi.
Kiedy zdawałem do liceum (pierwszego w mojej bujnej karierze wielu placówek edukacyjnych tego szczebla edukacji) na egzaminie z języka polskiego dostaliśmy do napisania esej na niezbyt interesujący i wyszukany temat: „Życie bez… byłoby uboższe”. Moi koledzy pisali na tematy dość oczywiste do wyboru, typu „życie bez miłości”, „życie bez przyjaźni” itp., a ja napisałem, ku nawet swojemu zaskoczeniu, dość długi wywód pod tytułem: „Życie bez ryzyka byłoby uboższe”. Kiedy opowiedziałem o tym mojej mamie, spojrzała na mnie jak na kompletnego matoła, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Na szczęście ryzyko wyboru nietypowego tematu się opłaciło, bo do liceum zostałem przyjęty, mimo uzyskania około 1 punktu na milion możliwych z egzaminu z matematyki. Przezwyciężenie strachu się przydało, bo później musiałem borykać się z nim wielokrotnie (choć uczciwiej byłoby powiedzieć kilkakrotnie) idąc do szkoły, gdyż najkrótsza droga prowadziła przez dziurę w murze cmentarza wojskowego. Brrr….
Ci, którzy mnie znają, pewnie nie będą mnie uważać za człowieka wielkiej odwagi, głównie z powodu takiego, że przeciętny człowiek ma to szczęście w dzisiejszych czasach, że swojej odwagi nie musi ciągle udowadniać. Nie oznacza to jednak, że nie zdarzały mi się akty pewnego rodzaju heroizmu. Na przykład, odkąd pamiętam, miałem zamiłowanie do podejmowania ryzyka w jednej dziedzinie. Kojarzycie tych wariatów, którzy mówią, że są uzależnieni od adrenaliny i potem skaczą z samolotu, albo robią coś równie absurdalnego z kamerką GoPro doczepioną do głowy? Ja też mogę powiedzieć, że takie zamiłowanie zawsze miałem, choć chyba kamerka GoPro nie byłaby mi szczególnie przydatna. Od zawsze miałem słabość do kotletów mielonych. Wiecie jak to z nimi jest. Są pyszne ale problem z nim jest taki, że mało kto wie, z czego się taki kotlet mielony właściwie składa. Jeszcze jak się zrobi takiego w domu, to można się teoretycznie domyślać, ale zamawiając go na mieście, może w nim być cokolwiek. Uważam, że szczytem mojego uzależnienia od adrenaliny był fakt, że w swoim zamiłowaniu do kotletów mielonych, zawsze zamawiałem je w barach mlecznych, szczególnie w moim ulubionym na Nowym Świecie. W dzisiejszych czasach bary mleczne powodują uczucie nostalgii i nie kojarzą się może tak źle, ale kiedyś było wiadomo, że tylko największy bęcwał zamawiałby mielonego w barze mlecznym i że taki mielony to, w najlepszym przypadku, „przegląd tygodnia”. Mogło tam być wszystko, począwszy od wątpliwiej jakości resztek z dowolnych potraw z kilku dni, w połowie przeczytanej przez kucharkę powieści romantycznej z serii Harlequin i zgubionego kapelusza Pana Anatola. Jest jednak w kotletach mielonych coś takiego, co sprawia, że nie potrafię im się oprzeć. Wszystko jedno, czy to będzie pyszny domowy kotlet z dobrej jakości mięsa czy kofta na patyku z tureckiego baru, o dziwo jeszcze otwartego o 3 nad ranem. Ba, przez lata objadałem się w dużym szwedzkim sklepie meblowym kulkami mięsnymi, które z pewnością są połączeniem przejechanego przez Volvo łosia, wymieszanego z komodą 4-szufladową z serii Nornäs. Zawsze było mi właściwie całkowicie wszystko jedno. Chęć skonsumowania kolejnego mielonego przezwyciężała ewentualne ryzyko padnięcia trupem na wyłożony ceratą stół w barze mlecznym lub innym tego typu przybytku.
Moje uwielbienie do kotletów mielonych często doprowadza Jolę do stanu nerwicy, gdy zastanawia się, co by tu zrobić do jedzenia, a ja jak zwykle proszę o mielone. Często, gdy robimy sobie przerwę na dzień czy dwa od kuchni azjatyckiej, jemy takie teoretycznie „normalne” potrawy, które zaraz i tak przerabiamy nieco na nasz sposób. Jola już dawno opracowała wspaniały sposób na kotlety mielone. Nie będę podawał dokładnego przepisu, bo go zwyczajnie nie znam, ale jest tam trochę sosu Worcestershire, Srirachy, dwukrotnie tostowanej bułki, jajek, cebuli i różnych przypraw. Jola smaży kotlety na chrupko na swojej ulubionej patelni żeliwnej i wychodzą genialnie pyszne i soczyste. Ponieważ mam w dziedzinie kotletów naturę śmiałka, zaproponowałem dołożenie do już i tak nieco pikantnych kotletów dwóch nowych dla nas rodzajów pieprzu: pieprzu długiego i makhwenu oraz kwiatu muszkatołowego. Ich kombinacja jest często stosowana przy robieniu tajskiego lub laotańskiego laapa, który jest przepyszny, więc czuliśmy, że sprawdzi się też do naszych kotletów. Kochani moi… Słuchajcie uważnie, mimo, że będę powtarzać… Tego się nie da opisać! Pierwszy kęs sprawił, że spojrzeliśmy na siebie i wiedzieliśmy, że to jest smak kotleta doskonałego. Już kiedyś pisałem o tym, że pary mają swój niewerbalny sposób komunikacji za pomocą spojrzeń. To był jeden z tych momentów, w których spojrzeniami mówiliśmy sobie:”te kolety są idealnie genialne” oraz: „nawet nie myśl, że zjesz następnego, bo jest mój”. Nie mogliśmy sobie tego powiedzieć normalnie, bo mamy nas uczyły, że się nie mówi z pełnymi ustami.
W kuchni, tak jak i w życiu, jest czas na odwagę i jest czas na rozsądek i podążanie za zasadami. Kiedy gotujecie jakąś nową dla siebie potrawę, która jest konkretną potrawą danej kuchni, np. kuchni tajskiej, to powinniście podążać krok w krok za przepisem. Nie możecie sami wymyślać pad thai, musicie najpierw zrobić go, tak jak Wam ktoś doświadczony radzi i potem, gdy już będziecie wiedzieć o tej potrawie wszystko, możecie próbować robić ją na swój sposób. Jednak gdy gotujecie coś całkowicie swojego, to wtedy potrzeba trochę odwagi. Nie starajcie się podczas gotowania potraw własnych podążać utartą drogą. Bawcie się w kuchni, wsypujcie co Wam się wydaje, że będzie pasowało i próbujcie, próbujcie, próbujcie. Jak wyjdzie niedobre, to będzie z tego ciekawa nauka, ale może uda się Wam stworzyć nową, wspaniałą potrawę lub poprawić już istniejącą. My nie wymyśliliśmy kotleta mielonego, bo to „koło” już dawno zostało wynalezione. My wymyśliliśmy swoją wersję, która sprawiła, że Jola jeszcze częściej słyszy moje błagania o kotlety mielone. Na moje szczęście, moje ukochane mielone, przez które wielokrotnie mogłem pewnie zakończyć żywota podczas moich ekstremalnych eskapad pomiędzy barem mlecznym Familijnym, Prasowym czy Szwajcarskim, teraz są tak doskonałe, tak smaczne, że Jola ma fioła na ich punkcie. Moja wieloletnia odwaga i determinacja w dziedzinie mielonych opłaciła się. Niczym rycerz na białym koniu, pachnący Old Spicem, odnalazłem (tak ogólnie to odnalazła właściwie bardziej Jola, ale nie psujmy historii) idealny według mnie przepis na kotlety mielone. A co do wściekłej kaczki, która odarła mnie z dumy… Polecam Wam przepis na laap z kaczki.
Skomentuj